sobota, 8 czerwca 2013

Blaski i cienie życia w tropikach: współlokatorzy


Siedząc sobie w ciepłym, czyściutkim i pachnącym domku, popijając popołudniową kawusię i zagryzając ją czekoladowym ciasteczkiem, łatwo dać się porwać awanturniczym historiom z dalekich krajów i snuć fantazje, jak cudownie byłoby tam, gdzie nas nie ma… Jasne, że pierwsze chwile na dalekiej, upragnionej ziemi nie dają się z niczym porównać. Jednak gdy podróż trwa dłużej niż kilka tygodni, zaczyna się dostrzegać to i owo, co już takie cudowne się nie wydaje.

W pierwszym odcinku serii „Blaski i cienie życia w tropikach” chciałabym przybliżyć pewien biegający problem.

Mieszkam w niebrzydkim mieszkanku na 18tym piętrze, z którego rozpościera się cudowny widok na całe miasto. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że raz po raz przez ową idyllę przewalają mi się kohorty… karaluchów.

Zazwyczaj nie są one duże, ok. 1 cm. Przyzwyczaiłam się do ich nieuchronnej obecności do tego stopnia, że nawet nie przerywam jedzenia kolacji, by złapać na ślepo kapcia i ubić dziada. Jednak nie tak dawno, po ulewie, która zalała pół miasta i wybijała wodę z odpływów na drugim piętrze (o tym więcej w kolejnym odcinku), robaczy problem przybrał na sile.

Wiele już w swoim życiu widziałam, jednakowoż z takimi karaluszymi domonami, jakie od czasu do czasu nawiedzają moje domostwo, przyszło mi się zetkną dopiero tutaj. Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spotkania, gdy przebudziwszy się nad ranem za wołaniem natury, na wpół śpiąc jeszcze, poczłapałam do drzwi pokoju, w którym spałam. Nacisnęłam klamkę i w tym momencie czarne monstrum przebiegło z prędkością torpedy między moimi nogami i skryło się pod nocną szafką.
Nie ma to jak przyjemny poranek... Przed niechybnym zawałem uratowało mnie to, że mam jeszcze sprawnie działające serce. Jako, że był to pierwszy własnokapciowo ubity karaluch tych rozmiarów, przeżycie pozostanie niezapomniane.

A tak jak wspominałam, po pamiętnej ulewie, problem się nieco pogłębił…

Nie tak dawno temu, gdy wieczorem, zaraz przed planowanym pójściem spać, zmywałam naczynia, przez przypadek dotknęłam deskę do krojenia, która stała tuż przy zlewie. W tym momencie 4 karaluchy wyskoczyły spod owej deski i rozbiegły się wokoło... Kolejny stan przedzawałowy. Ubiłam dziady wszystkie. Odwracam się, a tam na środku kuchni kolejny, gapi się na mnie i pewnie śmieje pod tymi swoimi czułkami. Walnęłam łapciem. Serducho mi pikało jak szalone, więc postanowiłam opuścić tę rzeźnię, a w holu… zgadnijcie kto?!

Kolejny dzień, poranek. Na dzień dobry jeden czekał na mnie w łazience, kolejny w kuchni.

Jednak to, co doprowadziło mnie na skraj załamania nerwowego, to niedawne odkrycie łóżkowe. Wieczór, leżałam sobie w wyrku, coś tam klikałam na laptopie, a że detektor ruchu mam teraz bardziej wyczulony niż u przeciętnego kota, zauważyłam kątem oka, że na łóżku, tuż za moją głową, coś przemknęło... Nie zdążyłam ubić drania, bo nie miałam czym. Gdzieś mi uciekł za/pod łóżko i nie mogłam za cholerę znaleźć. A że nie ma takiej opcji, żebym spała z robalami, to postanowiłam dziada wydobyć, gdziekolwiek by się nie chował. Łóżko jest sporawe i ciężkie, podwójne... Odsunęłam jednak i jako, że nic nie znalazłam, postanowiłam podnieść materac. I owszem, upolowałam gnojka. Ale przy okazji znalazłam dwa trupy karaluchowych monstrów. Zasuszone i spłaszczone, przyklejone do materaca na wysokości głowy... Jak generalnie mało mnie już rusza, to w tym momencie zrobiło mi się słabo.

Ja mogę wiele znieść, ale spanie z karaluchami wielkości chihuahuy pod uszkiem, to już jest naprawdę za dużo... Obecnie jestem na ścieżce wojennej z karaluchami i wprowadziłam politykę zera tolerancji. Nic mnie nie obchodzi, czy jesteś duży, czy mały, czy bezbronny, czy wredny i podstępny: jeśli jesteś robalem a ja cię zauważę: nie żyjesz.

Dopracowuję strategię walki z wrogiem, ale póki co kapeć jest najskuteczniejszy. Mam tu taki szprej na robale, ale mam wrażenie, że jak nim psikam, to mi się karaluchty tylko w nos śmieją, że im prysznic robię. Jakoś szczególnie się nawet nie boją... -____-`


I żeby zakończyć filozoficznie, już wiem dlaczego Europejczycy swojego czasu zawojowali pół świata. Kiedy Azjaci użerali się z pleśnią i robalami, my mieliśmy czas sobie dłubać pistolety i inne pierdy.